j.k.50 j.k.50
1286
BLOG

Piękno i gorycz porażek naszych tenisistów

j.k.50 j.k.50 Rozmaitości Obserwuj notkę 41

Choć nasi tenisiści odnieśli w tegorocznym Wimbledonie największy sukces w historii, to wszyscy musieli na koniec przełknąć gorycz porażki. Nikt nie lubi porażek i chciałby je jak najszybciej wymazać z pamięci. Jednak pokazują one więcej prawdy o człowieku niż zwycięstwa i więcej mogą go nauczyć. Tenis jest pod tym względem szczególnie okrutny. Ze 128 graczy rozpoczynających główny turniej, tylko jeden go nie przegra. Wszyscy z naszej wielkiej trójki zaprezentowali się pięknie i pięknie przegrali. Jeszcze nigdy oglądanie tenisa nie zabrało mi tyle czasu i nie dało tylu emocji. Przeżywałem z nimi te porażki i poczułem potrzebę napisania o tym.

Janowicz. Styl jego porażki i zachowania po niej najmniej mnie „urzekły”. Wcale nie chodzi mi o to, że nie poczekał na Murray’a, żeby razem z nim opuścić kort. Tylko złośliwiec mógłby czepiaj się takiego drobiazgu. Według mnie po prostu Jerzyk za bardzo starał się ją załagodzić i wyprzeć. Żartował sobie ze zwycięzcą pod siatką. Z pogodną miną opuścił kort. Jak utytułowany spełniony zawodnik, na którym porażka w półfinale Wimbledonu nie robi wrażenia. Jerzyk udawał kogoś kim nie jest. Oczywiście to znacznie lepsze niż „howmanytimes” i może nawet całkiem podobałoby mi się, gdyby nie zaczęło się już w połowie ostatniego seta i co najmniej przyśpieszyło jego przegranie. Żartobliwie uciszał publiczność i pokazał parę niepoważnych efekciarskich zagrań w momencie kiedy powinien walczyć jak lew o każdą piłkę i kalkulować co zrobić, żeby jeszcze wrócić do gry. Nie irytował się po swoich serwisach w pół siatki, które skończyły ten mecz. Nieco wcześniej potrafił z wściekłością „zemścić się” na złośliwej siatce przy dezaprobacie publiczności. Może właśnie ten moment spowodował, że potem za bardzo starał się być grzeczny i trochę zapomniał po co tam jest? A był tam po to, żeby wygrać i nic innego nie powinno być wtedy ważniejsze. Szkoda, bo zaczął pięknie i pokazał, że ma czym grać. Nawet gdy Murray genialnie odbierał jego atomowe serwisy, to potrafił konsumować uzyskane nimi przewagi. Zaczął mecz jak mężczyzna, skończył jak chłopiec. Zupełnie inaczej niż del Potro, bohater przepięknej porażki poprzedniego półfinału, którego ostatnie sety wszyscy czekający na Jerzyka musieli zobaczyć. Niepokoi mnie też jego wypowiedź po meczu. Był zadowolony, że potrafił nawiązać walkę z jednym z najlepszych tenisistów na świecie, mimo że miał gorszy dzień. Trochę to nieeleganckie. Przede wszystkim jednak nie chcę, żeby tak myślał, bo może mu to tylko zaszkodzić. Powinien wyłącznie na korcie walczyć o swoją pozycję w światowym tenisie. Mam nadzieję, że trener widział co się działo i powiedział mu po meczu parę męskich słów. Muszę na koniec napisać, że ten pół chłopiec pół mężczyzna bardzo mi się podoba w swojej nieszczerej i nieporadnej „umiejętności” przegrywania i z całego serca mu życzę, żeby już w półfinale US Open walczył do ostatniej piłki. I ją wygrał!

Kubot. Nie przypominam sobie, żebym w sporcie zobaczył kiedyś coś smutniejszego, niż jego twarz, gdy czekał na Janowicza, żeby razem z nim opuścić kort. Zobaczyłem tam całe niespełnienie jego kariery, żal straconego półfinału i końca pięknego snu, wreszcie dobrze ukrywaną zazdrość, bo nie byłby sportowcem, gdyby jej wtedy nie czuł. Może to wszystko tylko moja wyobraźnie? Jednak realizator transmisji na długo zatrzymał się na jego twarzy, jakby odkrył, że pokazuje coś bardzo ważnego, prawdziwego i pięknego. Janowicz też zachował się pięknie. Poderwał się gdy tylko zobaczył twarz Łukasza, żeby ten nie musiał dłużej czekać. Chłopcy po meczu urządzili nam piękny spektakl. Sam mecz był mniej ciekawy. Chociaż Jerzyk miał w każdym secie tylko po jednym przełamaniu, a Łukasz miał swoje niewykorzystane break pointy, to jednak wszystko było pod kontrolą tego pierwszego. Nie było żadnych zwrotów. Kubot wiele lat dźwigał ciężar naszego mizernego tenisa. Serwisy sportowe przekazywały: „Nasz najlepszy tenisista Łukasz Kubot osiągnął pierwszą pięćdziesiątkę rankingu”. Dopiero pojawienie się sióstr Radwańskich zepchnęło go na drugi plan. Nie interesowałem się zbyt jego karierą, bo nie miał spektakularnych sukcesów. Po tym, co zobaczyłem po ćwierćfinale z Janowiczem będę jednak śledził ją pilniej. Z całego serca życzę mu, żeby jeszcze poprawił ten swój podobno archaiczny styl, bo na rewolucję w grze nie ma już czasu i znowu ugrał coś dużego. Mam świadomość, że bez szczęśliwych zbiegów okoliczności nie miałby szans na ćwierćfinał. Te 360 punktów wrzuci go jednak gdzieś do siódmej dziesiątki i będzie mu łatwiej. Nie będzie musiał w US Open przebijać się przez eliminacje.

Radwańska. Jej porażka była najbardziej gorzka i prawdziwa. Dlatego to Agnieszka była z całej trójki najbardziej wzruszająca w swoim rozgoryczeniu. Sam mecz stał na zdecydowanie niższym poziomie niż ćwierćfinał z Li. Sabine grała gorzej od Li, a Agnieszka gorzej niż dwa dni wcześniej. Jednak dramaturgii nic nie można zarzucić. Podobnie jak determinacji obu tenisistek. Było też wiele genialnych zagrań z obu stron. Żadna do końca nie pękła. Dopiero od czternastego gema ostatniego seta dało się trochę wyraźniej dostrzec brak sił Agnieszki. Nie dociągnęła paru swoich firmowych zagrań i piłka lądowała w siatce. To zadecydowało. Jednak ani przez chwilę Agnieszka nie pogodziła się z porażką, ani w czasie meczu, ani po jego zakończeniu. Nie udawała, że to nic. Każdy jak na dłoni widział jak boli ją to, że przegrała największą szansę w swojej karierze, bo jednak półfinał z Lisicki z perspektywą finału z Bartoli to była większa szansa niż ubiegłoroczny finał z Sereną. Była zła na cały świat, a najbardziej na siebie. Nie chciała i nie potrafiła oszukiwać, że jest inaczej. Gdy tak stała pod siatką po przegraniu meczu, który mogła, powinna, wręcz musiała wygrać i czekała na tarzającą się po wimbledońskiej trawie Sabine, to trochę tej złości przeniosła i na nią, choć ta niczemu nie była winna. Chciała jak najszybciej uciec z kortu ze swoimi łzami, a musiała czekać. Nie zrobiła jednak nic niestosownego. Podała Sabine rękę i uciekła. Agnieszka jest wielką gwiazdą tenisa lecz wciąż niespełnioną i głodną sukcesu. Na piękne porażki z niżej notowanymi rywalkami będzie miała czas, gdy wygra Wimbledon i zostanie jedynką rankingu. Agnieszka nie nauczyła się przegrywać nawet z Azarenką, chociaż przez ostatnie półtora roku dostała wiele lekcji. To dobrze. Niech nie nauczy się nigdy. Umie przegrywać właściwie tylko z Sereną, co też wcale mi się nie podoba. Po przegranym półfinale zobaczyliśmy całą prawdę o Agnieszce. O szczerej, prostolinijnej dziewczynie, która kocha to co robi i oddaje się temu całkowicie. Dlatego zaszła tak wysoko i życzmy sobie, żeby to się nie zmieniło. Ktoś może mi zarzucić, że tendencyjnie usprawiedliwiam jej „niestosowne” zachowanie, że inaczej oceniałbym takie samo zachowanie Li czy Szarapowej po porażce z Agnieszką. Może i tak. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że Agnieszka nigdy nie dała im do tego powodu. Po zwycięstwach podnosiła tylko ręce w górę, oblizywała wargi, wymieniała jakiś gest z trenerem i biegła natychmiast do siatki, bo rozumiała, że czeka tam na nią dziewczyna, która ma swoje prawa, znacznie większe niż zwyciężczyni, która zgarnęła to co najważniejsze. Proszę tylko nie pomyśleć, że zarzucam coś Sabine. Miała prawo celebrować swój największy sukces tak samo jak Agnieszka miała prawo nie ukrywać swojej złości i rozgoryczenia. Obie były piękne w swojej szczerości. Dla takich emocji kibice muszą mieć wyrozumiałość przez szacunek dla sportowców. Radwańska jest bardzo mądrą zawodniczką, świadomą swoich możliwości i słabości. Przed meczem powiedziała szczerze, że jeśli zagra tak jak z Li to powinna wygrać. Po meczu potwierdziła skromnie, że następna taka szansa (odpadnięcie czołowej trójki z Sereną na czele) zdarzyć się może „za sto lat”. Jak już pisałem jedyne co mi w niej przeszkadza, to często eksponowany brak wiary w zwycięstwo z Sereną. Wygląda na to, że pomimo potwornego wysiłku nie złapała żadnej kontuzji. Niech ten Wimbledon będzie dla niej dobrym treningiem przed US Open. Życzmy jej, żeby wygrała tam w półfinale właśnie z Sereną i w finale z Marią lub Wiktorią.

j.k.50
O mnie j.k.50

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości